2 marca 2011 Redakcja Bieganie.pl Sprzęt

Nie, kochanie, nie chcę iść do kina, chcę dziś POBIEGAĆ.


Prezentujemy zwycięski tekst autorstwa Joanny Popińskiej, który wziął udział w konkursie "Adilibria od Stelli McCartney". Zwyciężczyni otrzymuje zestaw adilibria – czyli koszulkę, spodenki, bluzę, buty z kolekcji adilibria firmy adidas.

konkurs250Dziś po raz pierwszy usłyszałam: nie, kochanie, nie chcę iść do kina, chcę dziś POBIEGAĆ.

Bieganie to wolność, ale to oklepane. Bieganie to siła – wewnętrzna – to wie każdy, kto biega. Wiedzą to również ci, którzy nie biegają – chyba dlatego boją się spróbować… boją się odkryć, że nie są słabiakami, goniącymi autobus z zadyszką, boją się odkryć, że jednak można wstawać o szóstej rano i – przed robotą, przed wysłaniem dzieci do szkoły, przed porannym prysznicem i jeszcze zanim ekspres zaparzy pyszną kawę – można pobiec, polecieć… Być…

POCZĄTEK
Zaczęło się zwyczajnie: za dużo tłuszczu, nieprzyjemny widok w lustrze. To dalej główny powód. Powód? Nie, to cel, owszem, ale powodów jest już cała masa. Chwila z samym sobą, poranek, w którym nikt nie przeszkadza, nie pyta, nie dzwoni – bo telefon został przy drzwiach. Zanim zacznę dzień, zanim do kogokolwiek się odezwę, jestem sama, ze sobą. Słucham siebie, oglądam budzące się miasto. Miasto, którego nie lubię, do którego rzuciło mnie życie, i które musiałam jakoś oswoić. Więc co rano wstaję, biegnę, i czuję, że ten kawałek parku, lasku pod domem – jest mój. Nieważne, co się stanie tego dnia, nieważne, ile osób zajedzie mi drogę, jak długo będę sterczeć w korku do pracy i z powrotem i jak bardzo będę kląć (bo klnę głównie w samochodzie…). Krótki bieg, sesja rozciągania – i moje ciało mówi do mnie, wczuwam się w każdy centymetr, analizuję, co dziś boli, co mniej, czuję, jak zmarzł mi tyłek, jak ściskają „czwórki” – i wiem, że to jestem ja – fizycznie, psychicznie, po prostu – bez interpretacji, społecznych etykietek i ról. Po prostu – ja.

ZNAJOMI?
Znajomi się dziwią. Znajomych kiedyś namawiałam, ale już przestałam. Prawie każdy pyta, zagaduje, ale chce usłyszeć: tak, raz w tygodniu, wolnym tempem i to jest to! Ale moja odpowiedź tak nie brzmi. Moja odpowiedź to: wstań rano, idź nawet jak jest -10, zmarznie Ci twarz, zmarznie Ci tyłek, parę razy wszystko będzie bolało. Nie, nie można odpuścić rozgrzewki, a po wszystkim trzeba się porozciągać. Pokazać Ci, jak? Nie pokazać… Za dużo… Za dużo czasu, za dużo wysiłku, za dużo myślenia…

Oddalam się od nich. Oddalam się, bo już ich nie rozumiem, a oni  mimo przytakiwań i mimo „Lubię to” – też już nie rozumieją. Nie wiedzą, czemu wychodzę z imprezy o północy (bo rano zawody), czemu na innej imprezie nie piję do dna (bo rano ciężko będzie wstać na wybieganie), czemu w tygodniu nie mogę się z nimi spotkać po południu (bo akurat wypada trening…) – no, ewentualnie mogą poczekać, aż skończę, ale muszę ostrzec, że długo siedzieć nie będę, bo rano znów trening…

Koleżanki się odchudzają. Ja też. Może jakoś razem, może się podzielimy wskazówkami, dobrymi sposobami? Po pięciu minutach rozmowa przestaje się kleić: zestawienie biegania i stałych pór posiłków z niejedzeniem niemal niczego i obawą przed trzema przysiadami (ale od tego mi się zrobią mięśnie? Nie, to ja nie chcę) nie wypali…

Są też inni. Są kibice, są tacy, którzy mówią: fajnie, masz jakiś cel. Nie to, że sobie machasz hantlami bez sensu, tylko tu zawody, tam kolejne. Łza mi się zakręciła, jak koleżanka mi powiedziała, że fajnie, że nieważne, jaka pogoda i nieważne, że ona właśnie do mnie na piwo przyszła – ja lecę na trening, zostawiając ją w domu na godzinkę, niech sobie pogada z moim chłopakiem i pobawi się w tym czasie z moim psem… Myślałam, że się wkurzy, pójdzie do siebie, ale została i jeszcze takie właśnie zdanie padło – dla niej może niewiele znaczące, dla mnie – kolejny motywator, kolejny kop do tego, żeby się nie poddawać i nie przejmować tym, że nie wszyscy to rozumieją.

RODZINA?
Rodzina kibicuje, podziwia, wspiera. I ta najbliższa – domownicy (właściwie jeden ;)), i ta już dalsza, która przyjeżdża na zawody, klika „Lubię to” w odpowiednich miejscach… Rodzina się powoli zaraża – i tu mnie duma rozpiera. Powoli, bo powoli, ale dziś usłyszałam: nie, kochanie, nie chcę iść do kina, chcę dziś POBIEGAĆ. Jak mogę zaprotestować? Mogę tylko pęknąć z dumy, przyklasnąć i podpatrzyć, czy aby na pewno rozgrzewka zrobiona. Już nawet „rodzinne” zawody były – ja na 10 km, chłopak (na kacu!!! bo przecież nie planował…) na 5 km. Nie wierzyłam, że to nie to, że mi po prostu tyłek na zawody podrzuca, ale ubiera galotki, jak ja, je lekkie śniadanko, wpisuje się na listę, i wio! I czas miał lepszy, niż ja bym miała na 5… 🙂 Dobrze, że biegłam dalej i nie byliśmy w jednej klasyfikacji, bo mogę się pocieszać (tudzież: w sumie to on sam mnie tak pociesza), że mam krótsze nogi wprawdzie, ale wytrzymałość już nieco lepszą… A tak naprawdę – fajnie biec ze świadomością, że na tym drugim kółku biegnie Twoja połówka i biegnie tylko dlatego, że Ty biegasz dzień w dzień, że gapisz się w te wszystkie plany i tabelki i połówka generalnie na co dzień… hmmm… no, ma dość 😉 ale po paru miesiącach powoli, z cicha pęk, zaczyna robić to samo. Z całą masą zastrzeżeń, że nie, nie, nie chce pożyczać Twojego super-hiper-biegowego zegarka i ma w nosie, co to jest HRmax, i co znaczy 5:45 na km. W związku z tym, trzy dni temu oboje rozpracowywaliśmy, jak ustawić Garmina tak, żeby osobno zgrywał moje biegi i jego – każdemu na jego własne konto… Nie wiem, czy przyjdzie czas, w którym mój chłopak złapie bakcyla tak mocno, jak powoli i skutecznie łapię go ja – ma inne rzeczy, które są dla niego ważniejsze. Ale cieszą takie drobnostki, jak właśnie zawody na kacu czy powolne podbieranie mojego zegarka – bo to znaczy, że moje biegowe uzależnienie nie tylko „pozbawia” nas wspólnego czasu, jak czasem o tym myślę, ale go nam daje – w zupełnie innej formie. Na tych zawodach czy w parku nie biegniemy razem, ale biegnąc, myślę o tym, że on tam gdzieś daje z siebie wszystko, a on – czego dowiedziałam się już w domu… – jak bardzo ma mnie ochotę zastrzelić, że się dał namówić… po czym wpada na metę… i wszyscy wiemy, co zaczyna myśleć wtedy ;))

BIEGACZE
Nie wiedziałam, co znaczy przynależeć do jakiejś grupy, która ma pasję. Znałam to z innych dziedzin życia, bardziej naukowych – też rzecz niezwykła, ale nie do zauważenia na ulicy czy w sklepie. Biegacza możesz zobaczyć w parku, możesz spotkać go na zakupach. Kupowałam kiedyś kurtkę do biegania zimą w jednej z sieciówek. Pan zachwalał produkty dobre na siłownię. Biega pan zimą? Nie… Na szczęście, poszedł po kolegę. Kolega początkowo polecał to samo, ale od słowa do słowa – zorientował się, że nie truchtam na siłowni w rytm disco, tylko biegam – nieważne, że 10x wolniej, niż on, ale: biegam. Rozmowa przybrała zupełnie inny obrót i w mig wymieniliśmy się informacjami o swoich czasach w dychach, maratonach i innych połówkach. Różnicę dostrzegłam nie ja, ale moi rodzice (traf chciał, że wybraliśmy się na te zakupy wspólnie), którzy usiedli sobie w kącie, czekając, aż skończę przydługawą pogawędkę o tempach, fajnych terenach biegowych, ciuchach… Docenili, że z klienta stałam się kolegą – biegaczem.

I CO?
Za miesiąc pierwsza połówka, jesienią chciałabym chyba pierwsze 42… Jutro cross, znowu mi tyłek z zimna odpadnie, bo wróciła zima. Przetarł mi się paznokieć i choć ranka malutka, to dość mocno we znaki się dająca przy chodzeniu. Ale jutro mi to nie przeszkodzi, jutro będę o tym pamiętać tylko do chwili wyjścia z bloku. Włączę zegarek, poczekam, aż pies się wysika – i ruszymy. Ja szczęśliwa, ona jeszcze szczęśliwsza 😉 Zapomnę o przetartym palcu, szybko przestanę myśleć o tym, że zimno mi w twarz i że chyba znowu za lekko się ubrałam… Znowu zobaczę, jak świat się budzi, po drodze podwieszę na drzewie kulkę pokarmu dla ptaków, a potem pobiegnę w alejkę, w której nikogo nie spotkam. Będę ja, mój pies, mój zmarznięty oddech, mój skrzętnie podliczający wszystko Garmin… i dopiero godzinę później będę znowu w Warszawie.

FORUM DYSKUSYJNE

Możliwość komentowania została wyłączona.