6 października 2010 Redakcja Bieganie.pl Sport

Bieg Siedmiu Dolin – okiem uczestnika


beskidsadecki1


Tekst: Jan Goleń

Bieg Siedmiu Dolin

11 września 2010 r. w ramach Festiwalu Biegowego Forum Ekonomicznego w Krynicy po raz pierwszy rozegrano Bieg Siedmiu Dolin. Ultramaraton o długości 100 km poprowadzono w Beskidzie Sądeckim, a amplituda wysokości przekraczała 900 m: od ok. 350 m n.p.m. w Rytrze do 1262 m n.p.m. na szczycie Radziejowej. Suma podejść wyniosła około 4500 m. Jest więc to obecnie najtrudniejszy pod względem ukształtowania trasy bieg liniowy (czyli nie na orientację) w Polsce, przebijający nieco nawet słynny bieszczadzki Bieg Rzeźnika w wariancie hardcore.

Pierwotnie ultramaraton, podobnie jak cały Festiwal Biegowy, zaplanowano na początek czerwca. Niestety, powódź pokrzyżowała plany organizatorów festiwalu (firmuje go Instytut Studiów Wschodnich) i zmusiła ich do przełożenia tej przygotowywanej z niezwykłym rozmachem imprezy na wrzesień. Dla mnie zmiana ta okazała się szczęśliwa, bo w pierwszym terminie nie miałem szans na ukończenie ultramaratonu. Ale dodatkowe 100 dni pozwoliło mi na solidne przygotowanie treningowe. To był mój najważniejszy start tego roku.

Przed biegiem w necie było o nim dość cicho. Organizatorzy opublikowali mapę trasy, jej imponujący profil i lakoniczny regulamin. Wyznaczyli też limit liczby uczestników: 100 osób. Przy odpowiednio wczesnym zgłoszeniu się nie pobierano wpisowego, była też możliwość skorzystania z bezpłatnego noclegu. Wszystko to zostało ogłoszone z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem i przed imprezą trudno było dowiedzieć się czegoś więcej. Więc ze sporą niepewnością stawiliśmy się na odprawie w Hali Lodowej w Krynicy-Zdroju w wieczór poprzedzający bieg. Z zebranymi w niewielkiej sali ultramaratończykami przywitało się trzech panów. Ania Dobkowska (And) szepce mi na ucho, że jeden z nich to Marek Tokarczyk. I że jeżeli on tu rządzi, to impreza będzie zorganizowana perfekcyjnie, wszystko będzie zapięte na ostatni guzik. Tak, jak na Maratonie Wyszehradzkim w Rytrze, na który And jeździ regularnie.

Zebranym zostały rozdane torby z pakietami startowymi. W ich skład wchodziły wydrukowane specjalnie na tę okazję mapy Beskidu Sądeckiego, pięknie zalaminowane (czyli wodoodporne) z różową wstęgą trasy ultramaratonu. Drugi z prowadzących spotkanie panów, w czerwonym stroju GOPR-owca, objaśnia rzeczowo kolejne etapy wyścigu, a my śledzimy je na doskonale opracowanej mapie. Wiem co mówię, bo z wykształcenia jestem kartografem i w branży tej przepracowałem kilkanaście lat. Staram się zapamiętać jak najwięcej.

Człowiek w czerwonej kurtce to Roman Hasior, członek zarządu Krynickiej Grupy GOPR, który zna góry po obu stronach Popradu jak własną kieszeń i jest współautorem wielu opracowań turystycznych. W ciągu trzech dni poprzedzających Festiwal Biegowy przejechał quadem całą stukilometrową trasę ultramaratonu i rozwiesił na drzewach setki kawałków taśmy z logotypami sponsorów imprezy, dzięki którym nie powinniśmy się pogubić w sobotę na górskich szlakach. Dostajemy foliowe worki do wykorzystania na trzech przepakach: w Rytrze (33 km), Piwnicznej-Zdroju (64 km) i Małej Wierchomli (79 km). Kilka szczegółów technicznych objaśnia trzeci prelegent, zdaje się, że to główny sędzia zawodów. Zdjęcia robi wszędobylski Wasyl.

Pobudka o drugiej w nocy (pospałem jakieś trzy godziny), trzy kwadranse później jestem przy starcie na krynickim deptaku. Leje. Boli mnie głowa, jak zwykle przed zmianą pogody. W specjalnym namiocie zdaję foliowe worki z własnymi rzeczami na przepaki. Na starcie są najmocniejsi w kraju ultrasi, bo nagrody finansowe dla zwycięzców niemałe. Jest Krzysiek Lisak, zwycięzca tegorocznego Biegu Rzeźnika, którego samochodem przyjechaliśmy z Warszawy. Jest też Krzysiek Dołęgowski, mocny w rajdach przygodowych. Paweł Pakuła pojechał niedawno w Alpy, żeby wziąć udział w najsłynniejszym europejskim ultramaratonie UTMB, który niestety został zatrzymany niedługo po starcie ze względu na osunięcie ziemi. Paweł więc także przyjechał do Krynicy i ma na nogach identyczne jak ja columbie, nawet numer 48 jest ten sam. Jest i Tadek Ruta, którego znam od kilkunastu lat – z ujmującym uśmiechem i charakterystyczną spiczastą łysinką nabiegał już całe mnóstwo maratonów i ultramaratonów. Na B7D jest jednym z najstarszych uczestników. No i jest oczywiście Ania Dobkowska, w swojej kategorii wiekowej na długich dystansach w ścisłej krajowej czołówce. Gdzieś jest też utytułowany szosowy ultramaratończyk Jarosław Janicki, ale nie znam go osobiście i nie wiem jak wygląda.

Punktualnie o trzeciej ruszamy po strzale z pistoletu i stwierdzeniu jednego z organizatorów, że pogoda została zamówiona, żeby uczestnicy tegorocznego Biegu Rzeźnika nie mówili, że mieliśmy łatwiej. Na trasę wyruszyły 62 osoby. Tłum rusza deptakiem na południe, tempo stanowczo za szybkie dla większości uczestników. Skręcamy w prawo i zaczynamy podbieg, który w moim przypadku dość szybko zamienia się w marsz pod górę. Zasadnicza grupa niknie w przedzie, pobłyskując jeszcze od czasu do czasu czołówkami. Tracę z oczu And. Wspinamy się czerwonym szlakiem przez las po zboczach Krzyżowej (812 m n.p.m.), po czym zbiegamy do asfaltowej drogi, gdzie trasę wskazuje jeden z organizatorów wyścigu. Kilkaset metrów asfaltem na północ przez Czarny Potok, po czym skręcamy w lewo w gruntową drogę prowadzącą do schroniska na Jaworzynie Krynickiej (1114 m n.p.m.). Na odprawie zwracano nam uwagę, że na tym odcinku trasa biegu nie została poprowadzona czerwonym szlakiem, lecz drogą dojazdową do schroniska.

trasa siedmiudolin part1

Niby nie można się pogubić, nam jednak to się udaje. Idziemy grupą i w okolicach Bystrego Wierchu (821 m n.p.m.) nie zauważamy zakrętu drogi w prawo. Idziemy dalej na zachód pod górę wzdłuż wyciągów narciarskich, wśród coraz gęstszej mgły. Nagle przed sobą widzę światełka czołówek grupki, która poszła przed nami tak samo, a teraz wraca. Mówią, że dalej nie ma oznaczeń trasy i musieliśmy pomylić drogę. No to zawracamy. Daleko w dole widać światła nieruchomego quada. To Roman Hasior (a przynajmniej ktoś w jego białym kasku) pokazuje nam miejsce, w którym zeszliśmy z trasy. On pewnie mimo mgły także widzi nasz rój świecących czołówek.

Do tego momentu nienawidziłem quadów. Były dla mnie bardzo głośnymi pojazdami o minimalnej użyteczności, które służyły głównie do rozładowywania chorych emocji. Raz tylko niezbyt wprawnie prowadziłem to urządzenie, w ramach zadania specjalnego na mBank eXtreme w Sielpi kilka lat temu. To była wzajemna niechęć od pierwszego wejrzenia. W Puszczy Kampinoskiej wystarczył jeden ostry przejazd (nielegalny zresztą w parku narodowym) takiego monstrum z jakimś wariatem na siodełku, żeby zerwać z piaszczystej wydmy cieniutką warstwę gleby i roślinności. Potem odsłonięcie wysuszonego piachu było udręką dla nóg i rowerowych kół, nie mówiąc już o wysychaniu, pustynnieniu okolicy. A na terenach podmokłych przemielony kołami quada nasiąknięty grunt stawał się jednym wielkim błotem. No i oczywiście niesamowity ryk, przed którym dziki zwierz pierzchał gdzie pieprz rośnie.

Teraz quad był latarnią morską, która wśród morza mgieł i ciemności wskazywała drogę zagubionym wędrowcom. Dochodzimy do jej nieruchomych świateł i skręcamy na właściwą drogę. Grupa znowu rozciąga się i zostaję sam. Pada, może niezbyt intensywnie, ale uciążliwie. Mgła gęstnieje wraz z wysokością. Droga prowadzi na północ, a potem na zachód. Dwukrotnie przekraczam przecinki z trasami narciarskimi i wyciągami, które w miejscu skrzyżowania z drogą są jednym, wielkim błotem. Nie zawsze daje się je obejść, czasem wpadam w nie po łydki.

Droga wije się pod górę, mijam jakiś budynek, przy którym Wasyl robi mi zdjęcie. A za budynkiem droga zamienia się w połać trawy o niewiadomym zasięgu, bo widoczność w gęstej jak mleko mgle nie przekracza dziesięciu metrów. Idę prosto: trawa, słupy wyciągu narciarskiego, stok schodzi w dół. Tu powinniśmy znowu wejść na czerwony szlak, ale nie widzę ani jego oznaczeń, ani pasków taśmy. Zawracam więc i widzę czołówkę idącego za mną zawodnika. Także jest zdezorientowany. Razem idziemy w lewo czymś w rodzaju ścieżki, przechodzimy kilkaset metrów, ale oznaczeń trasy tam także nie ma. Błąkamy się więc w okolicach schroniska, zamkniętego o tej porze na głucho. Pojawiają się kolejni uczestnicy ultramaratonu – część z nich była dużo szybsza ode mnie, ale zawrócili, gdy zorientowali się, że pogubili drogę. Światełka kilkunastu czołówek przemieszczają się w różne strony dookoła mnie. Ktoś w końcu krzyczy, że jest szlak. Rzeczywiście, są czerwone znaki i kawałki taśmy. Patrzę na busolę, kierunek się zgadza: podążamy na północny zachód, na Runek. Szafa gra.

Przemieszczamy się gallowayem (czyli marszobiegiem) grupką trzech lub czterech osób. Rozpoznajemy się dopiero po jakimś czasie: obok mnie zasuwają wyposażeni w kijki Romek Bieganowski (klient sklepu dla biegaczy, w którym pracuję) i Sławek Reda (z którym jeździliśmy przed laty wspólnie na odległe od Warszawy maratony, a potem kontakt nam się urwał). Gadamy, zmieniamy kolejność, brniemy mokrym szlakiem, siąpi. Najtrudniej ma pierwszy, drugi może się kierować na poprzednika, bo prawie każdy ma w ubraniu lub plecaku odblaskowe elementy. Biegnąc w ciemnościach kolejny raz wpadam w błoto prawie po kolano. Czołówki we mgle nie sprawdzają się najlepiej, zawieszone w powietrzu kropelki wody odbijają światło i otaczają nas mlekiem. Na dodatek Romkowi wysiadła jego czołówka. Na szczęście Sławek ma małą ręczną latarkę, którą mu pożycza. Jest już dobrze po piątej, w prześwitach między drzewami i górami na wschodzie zaczyna szarzeć.

Na krótko na czerwony nakłada się szlak niebieski, będziemy nim wracać do Krynicy za kilkanaście godzin. Osiągamy szczyt Runek (1080 m n.p.m.) i już tylko czerwonym szlakiem zmierzamy granią pasma Jaworzyny przez bukowy las na północny zachód. Romek i jego czerwona czapka znikają w przedzie. Zostaję ze Sławkiem, a potem i on ginie gdzieś z tyłu. Jest już na tyle szaro, że wyłączam czołówkę i jestem zaskoczony tym, że widzę dużo lepiej. Przede wszystkim zwiększa się zasięg wzroku, ale kosztem rozpoznawalności podłoża, po którym się idzie.

Robi się jaśniej z każdą minutą, więc w okolicach Holi (978 m n.p.m.) robię krótki przystanek, żeby schować czołówkę do plecaka i zjeść baton. Pociągam też kilka łyków z plastikowego bidonu, który niosę na pasie – to woda z rozpuszczonymi w niej maltodekstrynami, czyli łatwo przyswajalnymi węglowodanami. Większość zapasów wody (lokalnej piwniczanki zresztą) dźwigam na grzbiecie, w camelbagu, i pociągam łyk w biegu od czasu do czasu. Dzięki postojowi dogania mnie Sławek. Jeszcze ze dwa kilometry podążamy razem, po czym Sławek schodzi w krzaki na krótki „postój”. Tracimy kontakt ze sobą już do końca wyścigu.

jang
Autor na Hali Łabowskiej, foto: Wasylfoto.pl

Dochodzę do schroniska na Hali Łabowskiej, przy budynku biało-czerwone taśmy zagradzają szlak, żeby czasem nie ominąć pierwszego na trasie ultramaratonu punktu odżywczego. To 22 kilometr, jest parę minut po szóstej, czyli w drodze od ponad trzech godzin. Na ganku mili chłopcy z Rytra, obsługujący punkt, oferują różne napoje, ale jak słyszę o gorącej herbacie, to inne trunki przestają istnieć. Jest wspaniała, wskrzesza. Zjadam coś i w trakcie konsumpcji zostaję sfotografowany. Trochę dziwny moment, krępujący, ale, jak słyszę, każdy uczestnik biegu się wkurza, że go uwieczniają w takiej chwili. Widzę, że inny ultramaratończyk ledwo trzyma się na nogach, a obsługa punktu próbuje mu wyperswadować dalszy udział w wyścigu. Dostaję jeszcze dwie torebki rodzynek na drogę (druga dla żony), czyli ekstra dwieście gramów do plecaczka. I mam pozdrowić obsługę przepaka w Rytrze. Macham chłopakom na pożegnanie, dziękuję i zasuwam dalej. Pobyt na punkcie zajął mi w sumie jakieś pięć minut.

Główny czerwony szlak beskidzki wiedzie teraz przez las do Wierchu nad Kamieniem (1083 m n.p.m.), a potem na wschód do Hali Pisanej (1043 m n.p.m.). Las coraz częściej ustępuje miejsca łąkowym halom, pełnym rosy i mgły. Tam trzeba uważać, bo mokra trawa jest bardzo śliska. Tu biegnę (bo wyraźnie przez tę herbatę odżyłem) zupełnie sam. Tylko na jakiejś hali musiałem ustąpić miejsca pędzącemu z przeciwka quadowi, raczej nie należącemu do organizatorów biegu. Uciążliwy dotąd ból głowy jakby trochę zelżał. Mijam schronisko Cyrla, za którym główny grzbiet pasma Jaworzyny skręca na południowy wschód i stopniowo się obniża. W miejscu o nazwie Kretówki odchodzi w lewo szlak niebieski, a czerwony schodzi dość ostro w dół, po ubłoconej butami moich poprzedników łące. I pod koniec tego stromego zbiegu jest dość ostry skręt w prawo, ku zaroślom z taśmą wyznaczającą trasę ultramaratonu. Na wirażu buty tracą kontakt z podłożem i zjeżdżam kilka metrów w dół na plecach. Jak się dowiedziałem po biegu, Krzysiek Lisak trochę wcześniej identycznie się wyłożył dokładnie w tym samym miejscu.

Zaczyna się strome, kamieniste zejście do doliny Popradu. Na odcinku około 3 kilometrów gubi się tu pół kilometra wysokości. Ścieżka wśród krzaczorów najczęściej jest całkiem bystrym potokiem, w którym nie zawsze buty trafiają na wystające z wody kamienie i trzeba je zamoczyć. Leje cały czas. Na trudnym zejściu wyprzedzam nieznanego mi zawodnika. Pojawiają się pojedyncze zabudowania Suchej Strugi. Przy jednym z nich luzem trzymany pies niby schodzi mi z drogi, ale kiedy zrównuję się z nim, to bez jednego odgłosu od tyłu podbiega do moich nóg. Znam takie ciche akcje i mam na nie wypróbowany sposób – wydrzeć się na zwierzaka ile siły w płucach, może być niecenzuralnie, pokazać zęby i schylić się po kamień. Zadziałało i tym razem, zwłaszcza perspektywa trafienia kamieniem: psisko znika w zaroślach.

Dobiegam do szutrowej drogi, skręcam w nią w lewo. Nawierzchnia zamienia się w asfaltową. Drogę we wsi wskazuje jeden z organizatorów, potem widzę przy skrzyżowaniach kolejnych. Docieram do mostu na Popradzie i przebiegam nim na zachodni brzeg rzeki, do Rytra. Potem niecały kilometr chodnikiem z biegiem rzeki na północ. Wiem, że w Rytrze jest przepak, nie mogę się go doczekać. Wyprzedza mnie szybko biegnący młody człowiek, który krzyczy, że pomylił drogę, stracił dwie godziny i teraz musi nadrabiać. Błyskawicznie znika w przedzie. Kolejny organizator w odblaskowej kamizelce każe mi skręcić w asfaltową drogę w lewo. Prowadzi ona w górę dolinki potoku Roztoka Wielka, który wcina się w pasmo Radziejowej. Zaskakuję, że wczoraj na odprawie w kontekście przepaku pojawiła się nazwa „Perła Południa”. Rytro już się prawie kończy, a przepaku nie widać.

I nagle jest, oczywiście z Wasylem i jego aparatem, właśnie przy hotelu „Perła Południa”. Docieram tu o 8:45, czyli 45 minut przed limitem zamykającym wyścig. Jedna trzecia trasy za mną. Obsługa punktu podaje herbatę i przynosi mi foliowy worek. Mam w nim kanapkę, baton i kabanosy – zjadam wszystko. Zdejmuję też ubłocony, przemoczony ortalion i zamieniam go na wyjętą z worka lekką biegową kurtkę, a na wierzch idzie moja klubowa żółto-czerwona koszulka (miałem ją na samym wierzchu przez cały bieg). Kurtka nie jest zbyt nieprzemakalna, ale według prognozy deszcz powinien się skończyć około południa. Docierają kolejni zawodnicy, więc po piętnastominutowym odpoczynku, punktualnie o dziewiątej ruszam dalej asfaltem w górę potoku. Oczywiście zapominam zostawić na przepaku te dwie torebki z rodzynkami z Łabowskiej Hali. Zapominam też pozdrowić od chłopaków ze schroniska obsługę przepaku. Trudno, będę dźwigał ekstra dwieście gramów i wyrzuty sumienia.

Mimo nachylenia napieram biegiem (ta gorąca herbata czyni cuda) szosą w górę potoku na zachód. Asfalt przechodzi w kamienistą drogę przez las z niebieskimi znakami szlaku turystycznego. Taśmy na gałęziach wyraźnie oznaczają miejsce, w którym szlak schodzi z drogi w prawo. Po mostku zbudowanym z czterech dużych kłód sosnowych przeprawiam się na drugą stronę rwącego potoku. Zaczyna się mozolna wspinaczka leśną ścieżką na Wdżary, stanowiące jedno z północnych odgałęzień pasma Radziejowej. Od czasu do czasu widzę na ścieżce śmieci, ewidentnie pozostawione przez ultramaratończyków: folie i papierki po batonach energetycznych, puste puszki i butelki po izotonikach. Aż nie mogę uwierzyć, żeby ultrasi mogli się tak w górach zachowywać…

Wielogodzinny ból głowy wreszcie ustępuje i mimo braku kijków wspina mi się dobrze. Nawet wyprzedzam dwie czy trzy osoby wyposażone w kijki. Zastanawiam się, gdzie może być And? Bo zwykle na tego typu biegach poruszaliśmy się mniej więcej z tą samą szybkością. Mogła być równie dobrze przede mną, jak i za mną, bo mało kogo ominęło zamieszanie we mgle na Jaworzynie Krynickiej. Znowu pociągam kilka łyków maltodekstryn z bidonu na pasie.

trasa siedmiudolin part2

Szlak ostro skręca w lewo przy polanie na szczycie grzbietu, to Wdżary Niżne. Prowadzi potem na południowy zachód grzbietem przez szczyt Wdżary Wyżne (856 m n.p.m.) i oznaczony tablicą rezerwat Wietrzne Dziury (1038 m n.p.m.). Systematycznie nabieram wysokości, wyraźnie się rozkręciłem, na zmianę maszeruję i biegnę. Do niebieskiego dochodzi z prawej żółty szlak turystyczny, a w okolicach Wielkiej Przehyby (1191 m n.p.m.) znajduje się miejsce omówione dokładniej na wczorajszej odprawie. Stąd połączonymi szlakami czerwonym i niebieskim zmierzamy na zachód do schroniska na Hali Przehyba, a potem wracamy tą samą drogą i biegniemy dalej czerwonym szlakiem na południowy wschód. Czyli mogę widzieć poprzedników zasuwających w drugą stronę. Mam nadzieję, że zobaczę wśród nich Anię. Na mniej więcej półtorakilometrowym odcinku z dwustronnym ruchem ultramaratończyków spotykam tylko dwóch chłopaków, którzy przede mną dotarli do schroniska. Docieram do niego i ja, to najbardziej wysunięty na zachód punkt dzisiejszego wyścigu. Obok schroniska stoi karetka pogotowia. Na wszelki wypadek, jeszcze nikomu z uczestników biegu nie była potrzebna.

Tu można wejść do środka budynku. Przy wejściu ktoś przystawia do mojego numeru startowego z chipem coś w rodzaju rakietki do tenisa, zostaje w ten sposób zarejestrowany mój międzyczas i w ogóle obecność na Hali Przehyba. W ofercie m.in. ciastka i słodka bułka. Oczywiście w czasie konsumpcji obowiązkowa fotka. Obsługa, jak wszędzie do tej pory, bardzo miła. Nie mogę tylko wytłumaczyć komuś, że wcale nie musi studzić dla mnie świeżo zagotowanej herbaty, bo ja lubię wrzątek. Ale „barman” bardzo uważa, żebym się nie poparzył. Mówią, że to połowa trasy, pięćdziesiąty kilometr, ale według profilu na odwrocie mapy to dopiero 45 km. Pytam o Anię. Fotograf pokazuje mi na monitorze aparatu zrobione niedawno zdjęcia, na jednym z nich jest And i czas zrobienia fotki: 10:19. Patrzę na zegarek, jest 10:41. Czyli And była tu 22 minuty temu, musiała zejść z dwukierunkowego odcinka zaledwie kilka minut przed momentem, kiedy do niego dotarłem. Fotograf mówi, że towarzyszył jej człowiek w czerwonej czapce. Niechybnie Romek. Ruszam w pościg, podobnie jak na Hali Łabowskiej zabawiłem tu około 5 minut.

Na dwukierunkowym odcinku mijam zdążającego w przeciwnym kierunku zawodnika. Spod Wielkiej Przehyby biegnę czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim na południowy wschód grzbietem pasma Radziejowej. Czuję, że prędzej czy później dopadnę Anię i Romka, bo zasuwa mi się coraz lepiej. Zaliczam oba Złomiste Wierchy i Małą Radziejową, z której wspinam się na największą kulminację ultramaratonu, znajdującą się niemal dokładnie na jego półmetku. Przed szczytem doganiam kolejnego zawodnika i jego także pytam o And. Okazało się, że mijał ją na dwukierunkowym odcinku i szacuje, że dzieli ją od nas mniej niż kilometr. Wspólnie docieramy do wierzchołka Radziejowej (1262 m n.p.m.) z remontowaną wieżą widokową. Mówię kompanowi, że jesteśmy tylko o 35 metrów poniżej szczytu Połoniny Caryńskiej (1297 m n.p.m.), największej kulminacji bieszczadzkiego Biegu Rzeźnika. Jednak Radziejowa, w przeciwieństwie do niej, jest zalesiona. Brak połonin to chyba najbardziej widoczna różnica obu biegów. Obok szczytu Radziejowej widzimy dwójkę ubranych na czerwono młodych GOPR-owców. Pytają, czy przy schronisku na Hali Przehyba stoi już quad. Odpowiadam, że jak tam byłem, to go nie widziałem, stała tam tylko karetka pogotowia.

Nie tracę czasu i szybko schodzę do przełęczy Żłobki (1106 m. n.p.m.), by zaraz potem wspiąć się na Wielki Rogacz (1182 m n.p.m.). Trzeba być czujnym, bo szlaki zmieniają kolory. Na szczęście wątpliwości rozwiewają kawałki taśmy na gałęziach. Trasa ultramaratonu schodzi tu z Głównego Szlaku Beskidzkiego i prowadzi niebieskim szlakiem na południe. Na krótko nakłada się też na czerwony szlak z Jaworków do Piwnicznej. Od Obidzy prowadzi zielonym szlakiem po polsko-słowackiej granicy do szczytu Eliaszówka (1024 m n.p.m.), a potem na północny wschód nadal granicą do Piwnicznej. Minęło właśnie południe, czyli według prognozy powinno przestać padać. Gdzie tam, właśnie teraz rozpadało się na całego.

Widzę przed sobą człowieka z kijkami w czerwonej czapce, oczywiście to Romek. Kiedy go doganiam, mówi, że Ania jest kilkaset metrów przed nim. Biegnę więc dalej, wywalam się raz czy dwa na śliskiej nawierzchni. Drogę zagradza mi kilka wiatrołomów, które trzeba przeskakiwać lub obchodzić. Przy jednym z nich doganiam wreszcie Anię. Wspólnie zastanawiamy się, jak quad organizatorów przedostał się przez zwalone drzewa. Chwilę posuwamy się razem, ale Ania woli maszerować, a mi się biegnie bardzo dobrze. Więc w końcu wyrywam do przodu mówiąc, że poczekam najwyżej trochę w Piwnicznej, bo zawsze trochę dłużej marudzę na przepakach.

Od Eliaszówki biegniemy zielonym szlakiem wzdłuż granicy polsko-słowackiej. Czyli do znaków szlaku i kawałków taśmy dochodzi jeszcze jeden rodzaj drogowskazów: słupki graniczne. Mimo to w pewnym momencie mam dylemat – ścieżka rozdwaja się, jej prawa odnoga prowadzi łagodnym, łąkowym grzbietem wzdłuż granicy, a lewa schodzi w zarośla
w dół. Nie ma znaków szlaku ani kawałków taśmy. Teoretycznie szlak powinien prowadzić cały czas wzdłuż granicy, więc wybieram prawą odnogę. Ale po kilkuset metrach widzę nadal tylko słupki graniczne. Cofam się więc do rozwidlenia, dogania mnie And i jeszcze jeden zawodnik. Po dyskusjach ruszamy jednak znowu wzdłuż granicy i idziemy nieco dalej, ale szlaku nadal nie widać. Widzimy w dole za łąką po polskiej stronie ścieżkę, stanowiącą z pewnością drugą możliwość. Schodzimy tam i wreszcie widzimy taśmę trasy ultramaratonu. Dogania nas Romek Bieganowski, który od razu wybrał lewy wariant. And pyta mnie, ile jeszcze zostało do Piwnicznej. Odpowiadam, że jakieś 5-6 km, ale okazało się, że było jednak trochę więcej.

Zielony szlak prowadzi niedługo potem znów łagodnym, odkrytym grzbietem ze słupkami granicznymi na północny wschód. Przy zabudowaniach nieopodal szczytu Piwowarówka (697 m n.p.m), gdzie szlak schodzi z granicy, czeka na nas posterunek organizatorów z charakterystycznym sprzętem podobnym do rakietki tenisowej. Odnotowane zostały w ten sposób nasze międzyczasy, a przy okazji sprawdzono, czy z Radziejowej do Piwnicznej nie skróciliśmy sobie drogi przez Niemcową albo Kosarzyska. Z Piwowarówki stromo w dół do Piwnicznej prowadziła droga wyłożona betonowymi płytami. Trzeba było na niej bardzo uważać, bo w betonie były jajowate dziury o wielkości zbliżonej do ludzkiej stopy. Chwila nieuwagi i można było skręcić sobie kostkę albo wyrżnąć o mokry beton. Zbiegamy szybko wijącą się drogą i po chwili jesteśmy niemal na brzegu Popradu. Chodnikiem asfaltowej szosy poprowadzonej wzdłuż rzeki docieramy do centrum Piwnicznej, w której na 64 kilometrze trasy czeka na nas drugi przepak. Zapas czasu do limitu zamykającego udział w biegu wynosi tym razem ponad godzinę.

Docieram tu razem z And i Romkiem, w pomieszczeniu pod dachem czekają już nasze foliowe worki oznaczone numerami startowymi, zapewne za sprawą łączności radiowej przepaku z panem na ostatnim zakręcie przed przepakiem. W moim worku jest otrzymana od organizatorów przed biegiem niebieska syntetyczna koszulka z logo Festiwalu Biegowego, sucha. Jednak nie decyduję się na jej założenie, pewniejsza wydaje mi się niesiona od startu koszulka icebreakera z wełny nowozelandzkich merynosów. Jest całkiem przmoczona, jednak nie marznę w niej i nie mam żadnych otarć. Pałaszuję wyjętą z worka kanapkę, kabanosa i baton, organizatorzy oferują jeszcze ciastka i swoją kanapkę (skwapliwie korzystam, w końcu jestem już w trasie od prawie 11 godzin) i oczywiście obowiązkową gorącą herbatę (wypijam dwa kubki). Uzupełniam też wodę w camelbacku. Postój na przepaku trwał jak zwykle około kwadransa, a obsługa była jak zwykle nadzwyczaj miła.

Ruszamy dalej i przechodzimy pod bramką kontroli czasu. Stojący obok niej organizator mówi Ani, że będzie miała szczęście, bo ma numer 41 i jest na razie w wyścigu na 41 miejscu. Przechodzimy przez most na Popradzie na wschodni brzeg i wąskimi uliczkami wśród zabudowań Zawodzia wspinamy się dość stromo niebieskim szlakiem na wschód. Na jednym ze skrzyżowań dziewczyna w żółtej kamizelce straży pożarnej, pokazująca kierunek biegu, mówi mi, że wystartowały 62 osoby (potwierdził mi to też po biegu telefonicznie Marek Tokarczyk). Zagaduję, że pewnie niezbyt ciekawie jest stać tak na deszczu przez kilka godzin i pokazywać kierunek jakiemuś biegaczowi, który pojawi się mniej więcej raz na pół godziny. Odparła z uśmiechem, że owszem, tym bardziej że tylko niektórzy się w ogóle odzywają.

Zabudowania się kończą, a niebieski szlak prowadzi porośniętymi trawą wzgórzami. Ania została z tyłu, Romek wyruszył z przepaku przed nami i powoli go dochodzę. Miejscami idę ledwo widoczną w wysokiej trawie ścieżką, częściej błotnistymi, polnymi drogami. Przestaje wreszcie padać, jest około czternastej. Idziemy teraz grzbietem na północ, w okolicach szczytu Bucznik (597 m n.p.m.) wyprzedzam Romka. I wtedy zaczyna się pierwsza błotostrada – polna droga schodzi w dół zbocza i po deszczu stanowi jedną wielką wstęgę błota. Jeśli się da, to idę po trawie jej obrzeżem. Zwykle trawa jest mokra i wypastowana błotem z butów poprzedników, bardzo łatwo na niej o upadek. Często nie da się ominąć błota, bo droga ograniczona jest z obu stron zaroślami lub ogrodzeniem, a czasem stromymi skarpami. Nie ma mowy o biegu, jest powolne brnięcie, połączone z walką o utrzymanie równowagi i możliwie mały poziom zanurzenia w mazi. Od czasu do czasu trafia się wywrotka. Moje columbie, świetnie sprawujące się dotąd w górach jak było sucho, na błoto mają jednak zbyt płytki bieżnik. Za to bardzo zadowolony jestem z podkolanówek kompresyjnych nałożonych na tighty (czyli biegowe legginsy). Dzięki nim zmęczenie nóg nie jest tak odczuwalne (ucisk poprawia krążenie krwi i odprowadzanie z mięśni metabolitów), nie czuję też w stopach żadnych otarć, pęcherzy czy uwierań. Razem z moimi butami trailowymi cepy stanowią zgraną paczkę. Aż trudno mi uwierzyć, że jestem w tak dobrej formie po kilkunastu godzinach niemal nieprzerwanego, intensywnego marszobiegu. Fajnie sprawuje się też wrzosowa opaska-rękaw na głowę, którą dostałem od organizatorów Maratonu Gór Stołowych. W formie czegoś w rodzaju czapki przejechała na moim łbie cały dystans ultramaratonu.

Docieram wreszcie do zbawczego asfaltu w Łomnicy, na którym organizator każe zejść z niebieskiego szlaku i zasuwać drogą na południe. Tu wreszcie da się biec, wyprzedzam parę maszerujących uczestników ultramaratonu. W przysiółku Safrany skręcam w lewo za żółtymi znakami szlaku turystycznego i wspinam się ostro na kolejny grzbiet. Na kilometrowym odcinku dwieście metrów przyrostu wysokości. A potem kolejna błotostrada w dół, tym razem wzdłuż lokalnego szlaku turystycznego, oznaczonego czerwono-białymi kwadracikami. Przekraczam potok Wapiennik i znowu się wspinam, po czym biegnę po zalesionym grzbiecie na południe. Kiedy drzewa się kończą, zaczyna się kolejne zejście błotostradą ku Wierchomli Wielkiej. Przejście zagradza mi tu sześć stojących gęsto w rzędzie owiec, które w ostatniej chwili schodzą mi z drogi. Dobiegam do szosy i sunę nią na wschód, do ostatniego przepaku w Wierchomli Małej na 78 kilometrze. Kiedy docieram do wolno stojącego zadaszenia, w którym go ulokowano, wyrusza właśnie w dalszą drogę poprzedzający mnie ultramaratończyk.

Przestało padać, więc decyduję się na zmianę ubrania. Zdejmuję mokrą kurtkę i icebreakera, wkładam na ich miejsce suchą, ciepłą biegową bluzę, którą wsadziłem do trzeciego foliowego worka. Podjadam trochę i popijam gorącą herbatą. Staram się sprężać, ale znowu prawie kwadrans spędzam na przepaku, dowcipkując z młodymi chłopakami z obsługi. Ruszam dalej w chwili, kiedy do przepaku dociera Romek.

trasa siedmiudolin part3

Jeszcze trochę asfaltu i zaczyna się chyba najcięższa wspinaczka ultramaratonu. Podchodzę pod wyciągami narciarskimi trawiastym zboczem z Wierchomli Małej na Jaworzynkę (1001 m n.p.m.). Półtora kilometra w poziomie i ponad 300 m w pionie. Mniej więcej dwie minuty za mną sunie do góry Romek, pomagając sobie kijkami. Jestem pewien, że mnie dopadnie, jednak dystans nie zmniejsza się. A na górze jest niespodziewanie zimno, wieje, znowu pojawia się mgła. Wysysam z bidonu resztki napoju z maltodekstryn i przepakowuję bidon do plecaka, żeby już mi się nie obijał o biodra. Kiedy biegnę niebieskim szlakiem wzdłuż grani, tracę z oczu Romka, który zostaje gdzieś w tyle. Napotkani pasterze owiec śmieją się, że późno coś wybrałem się na wycieczkę w góry. Fakt, było już dobrze po piętnastej. Pytają dokąd idę, odpowiadam że do Krynicy, oni na to, że to w drugą stronę. Ale organizator w żółtej kamizelce, stojący obok terenowego samochodu, wskazuje przed Jaworzynką wbrew słowom pasterzy skręt w lewo. Po chwili zbiegam wzdłuż wyciągów żółtym szlakiem, a potem bardzo stromo bez szlaku pod wyciągiem w kierunku Szczawnika.

Na dole czekają chłopcy wskazujący drogę. Pytam, jak dawno był tu poprzedni zawodnik, odpowiadają że najwyżej 6-7 minut temu i nie poruszał się zbyt szybko. Na przepaku miał przewagę kwadransa, więc powoli go dochodzę. Ruszam utwardzoną, lekko wznoszącą się wśród lasu drogą na północ. Na przemian bieg i marsz. Doganiam poprzednika, który ze względu na opuchniętą kostkę nie może już biec. Zostawiam go i nadal gallowayem wspinam się łagodnie drogą przez kilka kilometrów. Szacuję, że do mety dotrę mniej więcej o zmroku, około 19:30. Optymista był ze mnie…

Wreszcie drogę przegradza taśma, tu trzeba skręcić w lewo. Po kilkuset metrach jestem na ostatnim punkcie odżywczym w Bacówce nad Wierchomlą. Tu na świeżym lufcie także jest gorąca herbata (niestety z cytryną) i coś do przekąszenia. Obsługa mówi, że do mety zostało 12 kilometrów niebieskiego szlaku: cztery do szczytu Runek i dalej osiem do Krynicy. Według mapy z bacówki na Runek było tylko dwa i pół kilometra, a z Runka do mety rzeczywiście około ośmiu. Słyszę, że spora grupa ultramaratończyków wyruszyła stąd mniej więcej dwadzieścia minut temu. Więc raczej ich już nie dopadnę.

Stroma wspinaczka przez las, potem trochę równego, odkrytego terenu na Polanie Gwiaździstej. Dalej znowu stromo do góry przez las. Powoli zapada zmrok. Przed Runkiem słyszę łamane gałęzie po lewej. Patrzę tam i na jasnym tle mgły widzę za krzakami nieruchomy zarys sarniej głowy i szyi. Zwierzak najwyraźniej gapi się zza krzaków na mnie i wcale nie chce uciekać, to ja oddalam się czym prędzej. Zaraz za połączeniem z czerwonym szlakiem (tu na krótko nachodzą na siebie początkowa i końcowa część trasy ultramaratonu) osiągam ostatnią większą kulminację przed metą: Runek (1080 mn.p.m.). Kilkaset metrów dalej czerwony i niebieski szlak rozdzielają się, ja zbiegam przez las na wschód niebieskim. Jest już zupełnie ciemno, wyciągam z plecaka czołówkę, zakładam ją i zapalam światło. I podobnie jak przed świtem prawie nic nie widzę – otacza mnie mleko. Zdecydowanie pewniej się czuję bez światła. Da się jeszcze biec bez czołówki, wyłączam ją.

Niebieski szlak prowadzi bocznym odgałęzieniem grzbietu Jaworzyny Krynickiej do szczytu Przysłop (941 m n.p.m.). Potem łączy się z żółtym, skręcają oba na południe i wiodą przez Drabiakówkę (893 m n.p.m.) i Krzyżową (812 m n.p.m.) na południowy wschód do Krynicy. Roman Hasior doskonale wiedział, że spora część uczestników ultramaratonu będzie na ostatnim etapie po zmroku i rozwiesił kawałki taśmy dosłownie co kilkadziesiąt metrów. Dlatego dość pewnie, bez rozterek, posuwam się ku mecie. Jak nawierzchnia pozwala, to biegnę, jak jest błoto – idę. Jest już tak ciemno, że muszę włączyć czołówkę.

Wreszcie nieśmiało pobłyskują w dole przez las światełka miasta, słychać też stłumione odgłosy mety. Mobilizują one do ostatniego wysiłku. Docieram do ogrodzenia, biegnę wzdłuż niego, jest coraz bardziej stromo. Widać już asfaltową ulicę w dole, prowadzi do niej bardzo strome, porośnięte trawą zejście między ogrodzeniami. Oczywiście trawa jest mokra i wypastowana śliskim błotem. No i stało się: nogi pojechały mi do przodu, wyrżnąłem całym ciężarem ciała plecami o grunt. Straciłem na kilka sekund dech, czołówka spadła mi z głowy. „Kur.. mać!” – rozległo się echem po pobliskich stokach, kiedy już odzyskałem oddech.

Pozbierałem się szybko i dotarłem do asfaltu, gdzie drogę oczywiście wskazali mi organizatorzy. Kilka zakrętów po uliczkach Krynicy i biegnę co sił w nogach z włączoną czołówką ostanią prostą do mety, a konferansjer wymienia przez głośniki moje nazwisko. Kilkadziesiąt osób gorąco dopinguje na ostatnich metrach. Jest 20:16, czyli mój czas to 17 godzin i 16 minut. Dotarłem, żyję. Jestem ostatecznie na 33 pozycji, w sumie do mety dotarło 47 osób. Dwóch zawodników osiągnęło metę mniej więcej dwie minuty przede mną. Od bacówki tylko szli. Gdybym wiedział, że są tak blisko, to bym ich z pewnością dopędził.

Na mojej szyi ktoś powiesił medal, dostaję coś do picia, a miła dziewczyna pyta mnie, czy chciałbym skorzystać z masażu. Oczywiście, że chciałbym. Zaprowadza mnie do najbliższego budynku, muszę się tylko trochę rozebrać i umyć. I w trakcie tych czynności dopada mnie jeden wielki dygot. Normalka na imprezach ultra. Do czasu osiągnięcia mety organizm był zmobilizowany. A jak wysiłek się skończył, to puściło. Przechodzą mi po plecach dreszcze, ledwo chodzę. Ładna masażystka zaprasza na stół i widząc mój stan miesza krem do masażu z maścią rozgrzewającą. Zaczyna od pleców, masuje mocno, rozgrzewa. Okazuje się, że najbardziej obolały mam kark, górne aktony mięśnia czworobocznego pleców. Masaż jest na kapturach bolesny. Potem masowane są nogi, a góra, żeby nie wystygła, zostaje przykryta srebrną termofolią, zaoferowaną przez innego masowanego ultramaratończyka. Dziękuję za masaż (trwał około 30 minut), ubieram się i wychodzę przed budynek.

Do mety dotarli właśnie Ania i Romek, nieco ponad godzinę po mnie. Organizatorzy oferują nam wszystkim podwózkę busem do lokalu, w którym przygotowany jest posiłek, a który sąsiaduje z Halą Lodową, na której nocuję. Ania rezygnuje z posiłku i pożycza mi swój dopiero co otrzymany medal, bo jedzonko wydawane jest za jego okazaniem. Wysiadam z busa przy hali, Ania z Romkiem jadą dalej do swoich miejsc noclegowych. Jest mi zimno, zjadam dwie porcję potrawki podobnej do spaghetti, w lokalu zamawiam jeszcze gorącą herbatę bez cytryny (tej z cytryną było skolko ugodno) i dwie lufy wiśniówki. Podziałało, jest cieplej, zakopuję się w śpiwór na materacu na korytarzu ośrodka sportowego i zasypiam.

Następnego dnia, czyli w niedzielę, dochodziliśmy powoli do siebie i dopingowaliśmy z Anią przed metą z gitarą uczestnikom Koral Maratonu. W czasie ceremonii zakończeniowej odebrałem wylosowany wcześniej fajny, czarny plecak z logo Orlenu. Widziałem, jak szalał ze szczęścia przy scenie uczestnik niedzielnego maratonu, który wylosował auto (sobotnich ultramaratończyków niestety to losowanie nie obejmowało). Pod wieczór wyruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy, a samochód prowadził zdobywca drugiego miejsca w ultramaratonie – Krzysiek Lisak (czas 11:24:13). Stukilometrowy wyścig wygrał Adam Długosz z Rytra (11:17:55), a trzecie miejsce zajął walczący do końca z Krzyśkiem na ostatnich metrach Jan Michałowski z Krakowa (11:24:32). Najlepszą panią była Izabela Cieluch z Krakowa (15:56:25), przed Magdaleną Ostrowską z Warszawy (16:11:19) i Żanetą Bogdał z Wrocławia (16:59:02). Krzysiek Dołęgowski był szósty, Paweł Pakuła ósmy (obaj załapali się na nagrody finansowe), Jarek Janicki nie ukończył biegu.

Trzeba podkreślić doskonały poziom organizacji ultramaratonu i całego krynickiego Festiwalu Biegowego. Impreza ma niezły sponsoring, dzięki czemu może przyciągać biegaczy atrakcyjnymi nagrodami. Szczególna jest zasługa niezwykle zaangażowanych w organizację dziesiątków ludzi z Krynicy, Rytra i Piwnicznej, a zwłaszcza Romana Hasiora i Marka Tokarczyka. Z rozmowy telefonicznej z tym ostatnim dowiedziałem się po imprezie, że festiwal i ultramaraton na stałe wejdą do kalendarza polskich imprez biegowych. I bardzo dobrze, bo udział w tym hardkorowym biegu to niezwykłe przeżycie. Warto tam za rok (a może trochę wcześniej) być!

A medal And nadal wisi u mnie w pokoju na ścianie, zapomniałem go jej oddać…

FORUM DYSKUSYJNE

Możliwość komentowania została wyłączona.