23 czerwca 2014 Redakcja Bieganie.pl Sport

Rozgrzewka przed Rzeźnikiem, czyli Mały Rzeźnik nogami redaktora


Gdy zbliżał się okres przygotowawczy do sezonu lekkoatletycznego z niecierpliwością czekałem na obozy w górach i wycieczki biegowe. Nic innego nie dawało tak w kość i nic później tak w sezonie nie oddawało. Kolce już jednak na kołku, ale w góry wciąż gna, nawet sprinterów jak się okazuje, zatem sprinterski dystans także wybrałem – Małego Rzeźnika.

Rzezniczek3

26 kilometrów z okładem w Bieszczadach to dystans sprinterski tak dla ścisłości – krótszego biegu nie ma, choć dla lokalnej ludności to i tak śmieszny dystans. Rok temu na ten start namówił mnie kolega z pracy – w tym to ja namówiłem kolegów z bieżni, na tę imprezę towarzyszącą najtrudniejszemu biegowi górskiemu – Rzeźnikowi. 

Kiedy przyjechaliśmy do biura zawodów do Cisnej… naszym oczom ukazał się niesamowity, a może lekko przerażający widok ludzi, a może herosów, którzy ukończyli Rzeźnika. Szli, a może próbowali iść z medalami na szyjach i ze zbolałymi uśmiechami na twarzach, umorusani w błocie, osmagani wiatrem, i przemoczeni deszczem – prawdziwi twardziele/twardzielki (kto tu mówi o jakiejś słabszej płci – drogie Panie ukłony do stóp, tych z odciskami, bąblami!). Do grona tych górskich gladiatorów niedane nam biegaczom amatorom ze sprinterskim rodowodem jeszcze dołączyć, ale atmosfery i namiastki wysiłku mogliśmy zaznać. Pakiety odebrane, rozruch po podróży zrobiony, kolacja zjedzona i spać. 
Następnego dnia wsiedliśmy do kolejki odjeżdżającej z Cisnej w dwóch turach po 250 osób. W zeszłym roku startowało 200, a w tym roku zainteresowanie było tak duże, że organizatorzy zdecydowali się zamówić drugą kolejkę i nieco zmienić początek trasy (została wydłużona o 500-700 metrów). Było chłodno i pochmurno, jakieś 11 stopni. Jechaliśmy 45 minut w kierunku Balnicy do szlaku granicznego ze Słowacją, ale pan maszynista pojechał… za daleko i staliśmy 15 minut na jakiejś polanie. Czekaliśmy nie wiadomo, na co, ale jak to już z polską koleją bywa, nawet tą wąskotorową zawsze jest coś nie tak. Wreszcie zawróciliśmy w kierunku startu, gdzie czekała już na nas druga kolejka… do startu pozostało 7 minut. Zatem wszyscy udali się za potrzebą, no i w drogę… zaczęło się! Moja wisienka na torcie w kalendarzu startowym. 
Najpierw biegliśmy szeroką pofałdowaną szutrową drogą jakieś 1,5 kilometra – stawka się rozciągnęła i na wąskim szlaku w lesie tłoku już nie było. Prowadziłem swoją grupę, bo wiedziałem, co nas czeka. Pierwsza powoła trasy jest łatwiejsza, ale też w nogach zdecydowanie więcej „pary” podbiegi są długie, ale dość łagodne, na szlaku sporo powalonych drzew, ale biegało się też przez płotki, zatem zakroczna i atakująca mogły sobie przypomnieć. Czołówka szybko się oddaliła, ale nam chodziło o to, żeby dobrze się bawić, czyli jak zawsze i jak zawsze się „upodlić”. Po 14 kilometrach zaczął się długi zbieg, a na jego końcu jedyny na trasie punkt odżywczy oraz początek długiej i wymagającej wspinaczki na Okrąglik. To tam moja rola zająca się kończyła i każdy szedł oraz bieg swoje, to tam również zaczęła się moja przygoda ze skurczami – już je chyba polubiłem. 

Rzezniczek

Część ludzi krzyczała, część bluźniła, część wyprzedzała, a część się zatrzymywała – wreszcie dotarłem na szczyt, porozciągałem się. Dwaj koledzy nieco odbiegli, dwóch nie było – zostałem sam. Gdy na płaskim łapały skurcze, więc szedłem w oczekiwaniu na podejścia, bo tam można było się naturalnie porozciągać – nie pomogła dwutygodniowa suplementacja magnezem, ani żele i izotonik, choć porównując z poprzednim rokiem to może pomogły, ale o tym potem. Kiedy na zegarku zapikał 21. kilometr wiedziałem, że do mety już tylko dosłownie z górki, do Cisnej. Zacząłem delikatnie truchtać, aby pobudzić moje zniechęcone do wysiłku mięśnie i wtedy wyprzedziła mnie i popędziła w dół piękna istota w różowo-czarnym uniformie, (jeśli mnie czyta – pozdrawiam), mignęły mi tylko łydki, w których od razu się zakochałem i wiedziałem, że nie mam najmniejszych szans. 
Z każdym krokiem biegłem coraz szybciej, aż w końcu tempo stało się dość żwawe i wtedy wyprzedziła mnie kolejna Pani. „Cudownie” – tak sobie pomyślałem i morale było już na poziomie błota, po którym biegłem. Na szczęście z pomocą przeszła „Wiewiórka na Drzewie”, której muzykę było już słychać na dole. 2 kilometry i szaleńcze jak mi się wówczas wydawało zbieganie po 5:30 na kilometr, bo było stromo i ślisko i trzeba było bardzo mocno hamować czworogłowymi, sprawiło, że udało mi się dogonić przed metą tę Panią. Jeszcze tylko przebiec przez strumyczek, na most i finisz po asfalcie… META! Zatrzymałem stoper na 3 godzinach i 3 minutach. W zeszłym roku przy nieco krótszej trasie było 3:29 i 24. miejsce na 167. Teraz 50., ale ukończyło 411 osób, zatem chyba z tymi skurczami i magnezem nie było tak tragicznie. Szczęśliwy powiedziałem kilka słów Piotrowi Falkowskiemu z TVP Sport, a operator zjechał do moich nóg, które wciąż biegły, drżały i tańczyły, kiedy ja próbowałem stać. Później zaległem obok kolegów pod folią i nic mnie nie obchodziło. Zew zaspokojony – Rzeźnik? Nigdy w życiu – pomyślałem w pierwszej chwili. 
Z obolałymi i pokurczonymi nogami wstałem po jakiś 30-minutach, bowiem ujrzałem dwie Panie paradujące w FiveFingersach (takie kamienie, bajoro)… chciałem sprawdzić, co sądzą, o tych minimalistycznych trendach w związku z ostatnią aferą i odszkodowaniami w tej firmie. Okazuje się, że trenując od 4 lat, ponad rok biegają niemal na boso, ale przerzucały się kilometr, po kilometrze, powoli systematycznie i teraz mają łydki ze stali, poprawiły wyniki w terenie i na ulicznych maratonach, nogi podobno zdecydowanie mniej bolą, a stopa lepiej reaguje na każdą nierówność, czy kamień. Polecają spróbować, ale bardzo, bardzo powoli. Ja nie skorzystam, bo końcówka mojego Achillesa przypomina przy pięcie bardziej kasztan, albo przerośnięty orzech włoski. 
Wracając do biegu, a raczej do tego, co po nim. Do wieczora gaworzyliśmy o tym Rzeźniku. Jak to jest możliwe? Czy w ogóle przy naszych nieco innych predyspozycjach jest to możliwe? Odpowiedzi z każdym kolejnym bieszczadzkim piwkiem, były mniej jednoznaczne, ale w końcu tak też powstał Rzeźnik – zakład przy piwie. Następnego dnia z mikrourazami licznych partii mięśniowych zapakowaliśmy się do auta i opuszczając te malownicze, trudno dostępne i dzikie tereny… do odtwarzacza CD wjechała płytka, którą dostaliśmy w pakiecie startowym. Była to składanka między innymi lokalnego zespołu z Cisnej „Wiewiórka na Drzewie”… i pozycja nr. 5 – Rzeźnik: 
Biegnij, biegnij żwawo górami, lasami.
Nad strumykiem przeskoczyć, chyl się pod drzewami.

Ku górze, ku niebu, w dolinę, ku mecie – medal, co tam czeka,
Najcenniejszy na świecie. […] 
No i jak tu nie pobiec ku górze, ku niebu, w dolinę, ku mecie? 
PS. Bieszczadzkie gospodynie, u których mieszkaliśmy nie wyrażały specjalnego podziwu dla naszych „wyczynów”. Kiedy jednego spytała jak się czuje, a ten zaczął opowiadać… to odparła: „Ale to, w czym ty biegłeś, to to krótkie tak?”… no i to by było tyle w tym temacie. Czas poznać prawdę o sobie. Tak naprawdę!

Możliwość komentowania została wyłączona.