13 grudnia 2012 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Ad vocem „Z młodości do maratonu”


Maraton. Słowo-klucz, który otwiera szerzej oczy znajomym, pozwala zaliczać się do elitarnego grona nadludzi, gotowych przebierać nogami przez ponad 40 kilometrów. Daje zniżki na paliwo, w pubach piwo nieoszukane wodą i dwukrotnie większe szanse na wygraną w kumulacji totka.

Od kilku Polska przeżywa boom na maratony. Coraz więcej ludzi biega, coraz więcej ludzi bierze udział w maratonie, coraz więcej ludzi mieni się maratończykami. Elitarne grono rośnie więc i traci na elitarności. Niektórzy pragnęliby zatrzymać efekt śnieżnej kuli i wyznaczają abstrakcyjne granice bycia „prawdziwym maratończykiem”. Według niektórych nie można podczas maratonu iść ni metra, inni ustawiają granicę czasu na mecie – 5h, 4h, licytacja trwa. Kto da mniej?

Wielu troska się o kandydatów na maratończyków i stawia przed nimi wymagania. „Należy się dobrze przygotować”, „lepiej przez kilka lat biegać krótsze dystanse” itd., itp. Tekst Tomka Peiserta, który niedawno pojawił się na portalu, ma podobną wymowę (przeczytaj artykuł Z młodości do maratonu).
Jako, że mam odmienne zdanie w rzeczonym temacie, pozwolę sobie je przedstawić. Zastrzegam, że jest to moje osobiste zdanie, niepoparte badaniami i nie będę się bić o jego słuszność, ponieważ jest ono równie dobre co zdanie chociażby Tomka. Uważam, że postawa radząca młodym zawodnikom odkładać w czasie start w maratonie opiera się na kilku założeniach, które według mnie nie są jedynie słuszne, niepodważalne.

1. Zbyt wczesny start w maratonie zabija szybkość, uniemożliwiając uzyskanie dobrych wyników na krótszych dystansach.
Ta myśl ma słaby punkt – przykłady zawodników elity, które wprost temu przeczą – nie zdążyłem jeszcze poszperać w czeluściach Internetu, a już Piotrek na forum pomógł podając doskonale przykłady – starczy przypomnieć, że Grzegorz Gajdus w wieku 13 lat pobiegł w 1980 roku Maraton Warszawski kończąc go z czasem 3:20. Jak widać, wczesny maratoński debiut niekoniecznie musi przekreślać karierę zawodnika.

750_war1.jpg
Grzegorz Gajdus na trasie Maratonu Warszawskiego w 2006 r. (przeczytaj wywiad)

2. Tomek przekonuje, iż skupienie się na krótszych dystansach zaowocuje lepszymi wynikami na tychże oraz lepszym debiutem maratońskim w przyszłości. Moim zdaniem zawodnik, który ma szanse się liczyć na krótszych dystansach ma małe szanse ulec złudnej „magii maratonu”: pilnuje go trener i klub, cieszą go dobre wyniki uzyskiwane w krótszych biegach. Co do słabszych zawodników – rozważmy plusy i minusy urzeczywistnienia snu o maratonie bądź odrzucenia tej szkodliwej mary: 
a. Słuchamy rady i odkładamy maraton, a więc i realizację marzenia. Wielu biegaczy nie mogąc go spełnić zniechęci się i porzuci bieganie. Inni – ci, którzy wytrwają – osiągną np. 16 minut na 5 km zamiast 17 oraz, kilka lat później, 2:40 w debiucie maratońskim zamiast 3:40. Jakie to ma znaczenie, szczerze? Z punktu widzenia sportowego – znikome, żadnego podium i splendoru z tego nie będzie, może jedynie uznanie innych biegaczy, powodowane po części zazdrością z wyniku, którego oni nie potrafią uzyskać. Jest to tym niemniej jakiś „przychód”. A jakie koszty? Odłożenie w czasie realizacji marzenia oraz kilka lat treningowych starań. 

b. Nie słuchamy rady. Biegniemy maraton w młodym wieku, cierpią na tym (być może) życiówki na krótszych dystansach, kończymy maraton z gorszym rezultatem. W zamian mamy satysfakcję ze spełnionego marzenia, plus wymienione na wstępie dodatkowe profity.

Rozumiem podejście Tomka. Jest to w mojej ocenie podejście sportowca – lata treningowej pracy, optymalizacja treningu, konsekwentne postępowanie zgodne z prawidłami biegowej sztuki. Chciałbym jednak zwrócić zwolennikom tego podejścia uwagę na fakt, iż nie jest ono jedynym. Dla wielu biegaczy bieganie jest jedynie środkiem osiągnięcia satysfakcji, przyjemności, drogą ku spełnianiu większych czy mniejszych marzeń. Dla tychże gorszy wynik w maratonie nie umniejszy tej satysfakcji, o czym jeszcze za chwilę. Kryterium sportowe wyniku nie jest jedynym, które można do maratonu przyłożyć.
3. Cała koncepcja zakłada, że mowa o „debiucie maratońskim”, jakby oczywistym było, że będą kolejne maratony. A może wcale nie? Może ten jeden wystarczy? Marzenie spełnione, szukamy innych? Może wróćmy do piłowania kółek na stadionowej bieżni? Założenie, że maraton nie wypuszcza ze swych macek niewinnych młodzianków ma według mnie słabe podstawy.

Sportowe podejście, o którym piszę niesie za sobą również przekonanie, że podejmować sportowe wyzwanie powinniśmy będąc do niego jak najlepiej przygotowani. Jest to poniekąd słuszne, ale nie zawsze to jest najważniejsze. Dla nas biegaczy, bieg, bieganie, zawody biegowe, trening biegowy, wypełniają życie, stają się ważne same w sobie. Jednakże dla wielu bieganie jest tylko narzędziem, środkiem wyrażania siebie, a także PRZEKRACZANIA siebie i własnych ograniczeń. Jedni krzywią się na widok „nieprzygotowanego” biegacza, który bez odpowiedniego treningu wpełza na metę maratonu po pięciu godzinach ledwo żywy. Jest dla nich przykładem nieodpowiedzialności, lekceważenia prawideł treningowych, głupoty, mówiąc wprost. Tymczasem może tak być, że ów płaz właśnie dokonał czegoś co zmieniło jego życie. Niech będzie, że po latach bezruchu za biurkiem przebiegł, przepraszam, przepełzał maraton wygrywając zakład z kumplami i własnymi kompleksami. Osiągnął coś dla niego samego najbardziej wyjątkowego. Ta osobista historia moim zdaniem ma czasem większe znaczenie niż doniosłość stricte sportowa biegu. Jest coś nieuchwytnie pięknego w przedsięwzięciu czegoś, zdawać by się mogło, przekraczającego nasze możliwości, balansowaniu na granicy własnego zdrowia. Piękno rzucania się z motyką na słońce.

Ten sam Piotrek który podał na forum przykład Grzegorza Gajdusa, zapytał mnie dzisiaj rano, po tym jak złachał mnie przepędzając po zaśnieżonych górkach poznańskiej Cytadeli: „Co to za wyzwanie, o którym wiesz na pewno, że mu podołasz?” Nie odpowiedziałem mu, poniekąd dlatego, że nie byłem w stanie złapać oddechu…

Nie podejmuję się decydować za młodego (chociażby tylko duchem) biegacza co jest dla niego „dobrem”. Dlatego prowokacyjnie napiszę: warto podjąć trud wspierania innych w ich dążeniach, jeśli miałyby być realizacją marzeń, chociażby nam samym te marzenia wydawały się głupie. To uczy charakteru oraz tego, że jesteśmy zdolni przekraczać granice zdawałoby się nie do pokonania, które stawia przed nami życie, inni ludzie, oraz najczęściej, my sami.

tomas_peisert_1.jpg

  przeczytaj także artykuł Tomasza Peiserta:

Możliwość komentowania została wyłączona.